Nie takiego wampira pamiętałam, czyli czasem lepiej (nie) wracać do starych lektur

Dzisiaj opowiem wam bajkę. Albo przypowieść? No, generalnie opowiem wam coś, co mnie w zeszłym tygodniu nieco rozbawiło, a pewnie i wam się w życiu czytelniczym przydarzyło. Otóż, wiedziona chęcią „dejcie mi porządne romansidło z wampirami” (za co podziękować mogę wyłącznie Astarionowi z Baldur’s Gate III), wróciłam do serii o Anicie Blake Laurell K. Hamilton. A dokładniej – do pierwszego tomu, Guilty Pleasures, które czytałam… no, będzie ponad piętnaście lat temu. I to był zaskakujący oraz raczej krótki powrót.

Zdjęcie Mishaal Zahed مشعل زاهد z serwisu Unsplash

Swego czasu, gdy dorosły człowiek chciał poczytać seksowne opowieści pełne wampirów, łaków, w których jeszcze działo się coś ponad romans, prędzej czy później trafiał na powieści Laurell K. Hamilton, których kilka pierwszych tomów ukazało się nawet po polsku. Główna bohaterka, Anita Blake, ludzka kobieta obdarzona niezwykłym darem chwilowego wskrzeszania zmarłych dzięki obrządkom voodoo, przez swoją profesję, współpracę z policją oraz wykonywanie wyroków śmierci na wampirach, nierozerwalnie związała swój los ze światem nadnaturalnym. Uwodzona (i w końcu uwiedziona) przez utalentowanego, potężnego wampira-sukuba, Jean-Claude’a, zakochana w wilkołaku (później królu okolicznych wilkołaków), a także jakimś dziwnym trafem królowa stada leopardołaków (z ich nowym przywódcą również się związała) obiecywała całkiem średnią, pełną erotyki serię z aktywną, a nie bierną bohaterką. I dużo wielokątów, czasem w jednym łóżku. No, powiedzmy, że miała to być historia, po jakiej nie będziemy do końca kwestionować swoich wyborów życiowych. Do pewnego momentu rzeczywiście tak się mogłyśmy czuć, czytając, a potem Hamilton zrobiła się sławna, stwierdziła, że nie potrzebuje redakcji i… no późniejsze tomy już uwłaczają naszemu poczuciu godności, więc je przemilczmy.

No więc pamiętając towarzyszące mi w trakcie lektury pierwszych części emocje, raczej pozytywne, stwierdziłam, że co tam, skoro nic mi nie wchodzi, chcę wampiry, a mam pod ręką tę serię (dostałam pod choinkę całą, ponieważ mam przyjaciółki niemające hamulców). Przeczytałam ponownie Guilty Pleasures i – no nie zgadniecie – pamiętam ją lepiej, niż na to zasługiwała. Pisząc recenzje różnych książek, zapisuję czasem, że jakaś lektura może spodobać się czytelnikom, niemającym dużego obycia oczytania w gatunku, ale tym bardziej obeznanym już raczej nie podejdzie. To jest dokładnie ten przypadek: Anita Blake była jedną z pierwszych serii romansów paranormalnych osadzonych w miejskiej scenerii, jakie przyszło mi czytać, nie miałam więc do czego ją porównać. Raczej do Władcy pierścieni czy Wiedźmina nie było sensu, to zupełnie innego rodzaju literatura, spełniająca zupełnie inne funkcje. Te piętnaście plus lat później horyzont mojego doświadczenia czytelniczego jest już znacznie większy i nawet jeśli nie wyciągnę na stół swojego zestawu narzędzi analitycznych (a tu naprawdę nie warto), to i tak, zamiast cieszyć się lekturą oraz seksownym Jean-Claudem, to raczej turlam się ze śmiechu oraz zażenowania w trakcie tej ponownej lektury.

Jean Claude, fanart autorstwa Faust Sayuri. Tu obejrzycie jej galerię.

Zacznijmy od tego, że to nie jest dobrze napisana książka. I nawet nie chodzi o stylistykę, choć już w Guilty Pleasures możemy znaleźć późniejsze plagi Hamilton, jak natrętne powtarzanie tych samych fraz w dość krótkich odstępach czasu, „uwieszanie się” na tematach związanych ze światopoglądem bohaterki oraz jej, delikatnie rzecz ujmując, miliona uprzedzeń wobec każdego oraz wszystkich możliwych istot. Bohaterka każdej książki powinna rozwinąć się w trakcie trwania swojej historii, z jakiegoś punktu musi zatem zacząć. Problem w tym, że tutaj się to nie bardzo wydarza. W świecie Anity wampiry są prawnie rozpoznanymi istotami z ograniczonymi na razie prawami obywatelskimi, to naprawdę groźne, brutalne drapieżniki, jakie od setek lat żywiły się ludźmi, a teraz starają się udawać, że nie są. Molly Harper poradziła sobie z takim rozwiązaniem dużo lepiej, ale pisała komedię, więc też to porównanie niekoniecznie tu pasuje.

Wracając: Anita się ich boi i próbuje nas przekonać, że ten lęk stanowi źródło jej ostrożności, objawiającej się tak naprawdę pełnymi pogardy komentarzami. I jakkolwiek możemy przyjąć, że wampiry nie wzbudzają w niej najcieplejszych uczuć, na co dość wyraźnie pracują w tym otwierającym serię tomie, tak trudno już nam przyjąć podobne wyjaśnienie w przypadku wszystkich innych postaci. Każda osoba mająca inne poglądy od głównej bohaterki zostaje nie tyle skreślona, a poprzez opis czy uwagi bohaterki po prostu przedstawiona jako naiwna, głupia, za słaba, zbyt ufna czy – nie daj Boże – lubiąca towarzystwo nadnaturalnych istot, więc oczywiście koniecznie musi poszukać pomocy. I to się bardzo, bardzo długo nie zmienia, nawet gdy Anita wchodzi w bardzo wielokątne związki z przynajmniej trzema wampirami, wilkołakiem oraz dwoma leopardołakami. Do tego dochodzi charakterystyczny dla Amerykanów purytański punkt widzenia i dostajemy sporo poczucia winy, nienawiści do siebie oraz nieco bezsensownego po tylu tomach angstu. Anita się nie rozwija, nie zmienia, wciąż tkwi w okowach swoich uprzedzeń, a potem jeszcze przez trzy czy cztery strony marudzi o tym, jak to kobiety nie umieją w uścisk dłoni i że odpowiednie parkowanie w mieście jest ważne.

Ba! Jeszcze w 2015 roku, pisząc notkę o współczesnych wampirach, odwoływałam się do serii o Anicie Blake – na swoją obronę mam to, że to naprawdę interesująco wykreowana kultura, połączenie kruchego rażenia bycia cywilizowanymi z brutalnością drapieżników, powstrzymywaną przez zadziwiające szczeble hierarchiczne zdecydowanie do mnie przemawia. Sęk w tym, że ostatecznie to bardzo zmarnowany przez Hamilton potencjał.

Zdjęcie Faith Enck z serwisu Unsplash

Tak, wracanie do dawnych ulubionych lektur może okazać się bolesne, ale niekoniecznie niewskazane. Może nas również skłonić do zastanowienia się, co mieliśmy onegdaj w głowie, że tak się nam te książki podobały. Zapewne: wiele rzeczy, być może też sporo zmartwień, jakie uleciały w niepamięć, a sprawiały, że różne, proste, niewymagające lektury pozwoliły nam przetrwać. Albo dopiero zaczynałyśmy przygodę z takim gatunkiem i na tamten czas w naszym życiu podobne lektury spełniały swoje funkcje. A także – pokazują pewien moment w historii literatury popularnej, w jakiej pewne wątki czy schematy były przez czytelniczki pożądane, może nawet potrzebne. Najciekawsze w tym powrocie jest dla mnie jednak coś innego: moje reakcje dzisiaj, przemyślenia, dostrzegane fabularne dziury oraz bardzo słabo napisany wstęp do romansu (grzech śmiertelny każdej serii romansowej, w sumie), pokazują, jak bardzo zmieniłam się ja jako czytelniczka. A także ja jako osoba. I to naprawdę interesujące.

Są książki, do których wracam często, ponieważ (1) miałam ochotę na jakiś wątek, (2) jeden z wątków mi się podobał, nawet jeśli książka okazywała się średnia, (3) przypomniała mi się jakaś scena i chciałam ją sobie przypomnieć w kontekście albo (4) po prostu jakoś tak wychodzi. Niektóre z tych powrotów nie przynoszą mi tak wielkiego zaskoczenia, jak zrobiło to Guilty Pleasures, może dlatego, że kolejne czytania dzielni mniejszy okres czasu niż w tym przypadku. Są takie, co przynoszą zawsze coś nowego – do Diuny Franka Herberta wracam często, za każdym razem czytając ją w inny sposób. Za pierwszym, za młodu, widziałam w niej ciekawą przygodę młodego księcia, potem interesującą intrygę polityczną, popis antropologicznego światotwórstwa, a ostatnio również manifest ekologiczny. To, na co zwracałam uwagę, zależało mocno od – no właśnie – kontekstu: co dzieje się na świecie, czym aktualnie się interesowałam albo co zaprzątało mi głowę. Oczywiście prozie Hamilton do dzieła Herberta jest bardzo, ale to bardzo daleko, ale na poziomie tego, co pokazuje ponowne przeczytanie jakiejś powieści, jest już inaczej: mechanizm bowiem wydaje się być ten sam. Kontekst wiele zmienia, a po czasie, gdy porównujemy „tamtych nas” z „tymi teraz”, możemy wiele uświadomić sobie o nas samych.

Gdy zaczynałam przygodę z blogiem, przyjaciółka stwierdziła, że będę miała fajny zapis tego, jakie lektury wzbudzały we mnie jakie emocje. Miała rację (często ma rację) – w przypadku tekstów o konkretnych mangach mogę rzeczywiście cofnąć się do dawnej siebie, sprawdzić, jak jeszcze osiem, dziewięć lat temu odbierałam jakiś tytuł, a także: czy się zmienił.

Tak więc: seria o Anicie Blake – ad 2024 zdecydowanie nie polecam, chyba że jako coś do wyśmiania. Bawcie się wtedy dobrze i czujcie się ostrzeżone. A także: czasem dobrze wrócić do dawnych lektur i jednak zrzucić je z nieboskłonu, robiąc miejsce innym, w danym momencie dla nas ważniejszym.

Skomentuj